czwartek, 30 sierpnia 2012

1. Desperacko i na oślep



Odsłona I >> 17 lutego 2008 15:40


Jako jedenastolatki uwielbiałyśmy balet. Tylko długa lekcja baletu potrafiła sprawić, że moja najlepsza przyjaciółka uśmiechała się. Ale to jeszcze nie wszystko. Po każdej takiej lekcji chodziłyśmy na plażę. Rozkładałyśmy ogromny koc, na którym nigdy nie brakło koszyka pełnego smakołyków przygotowanych wcześniej przez moją mamę. Teddy nie znała swoich prawdziwych rodziców. Jedyną pamiątką, która pozostała jej po rodzicielce był śliczny złoty medalion ozdobiony błękitnym kryształem, a w środku zdjęcie pięknej blondwłosej kobiety – tak niepodobnej do jedenastoletniej Teodory.
Kiedy ukradkiem przyglądałam się tej odważnej dziewczynce zastanawiałam się skąd bierze tyle siły.
Każdy na jej miejscu prędzej czy później załamałby się, a ona nie uroniła ani jednej łzy.
Cały czas uparcie pruła do przodu. Wysoko postawiła sobie poprzeczkę.
Podziwiam ją za to, że nigdy się nie poddała. Nigdy.
A więc jestem Marlena, McKinnon i otwieram przed wami drzwi do skarbca Teddy.
Chciałabym abyście ją poznali i pokochali tak jak ja...





Chyba nigdy nie płakałam. Nie uroniłam ani jednej łzy odkąd się urodziłam.
Marlena namawiała mnie na pisanie pamiętnika. Mówiła, że to wyzwala w ludziach
te lepsze emocje czy coś takiego. W każdym razie już na wstępie wyśmiałam ten pomysł.
Nauczyłam się przecież gromadzić wszystko bardzo głęboko – w swoim wnętrzu.
Nienawidziłam samej siebie. Nienawidziłam całego świata za to jak wyglądało moje życie.
Nieustanne czekanie na coś, co nigdy się nie spełni. Nie było szans.
Kiedy byłam młodsza wyobrażałam sobie, że pewnego dnia spotkam na ulicy człowieka,
który powie, że jest moim ojcem i wszystko będzie bardziej kolorowe. Nabierze sensu.
Wiadomo jednak, na czym kończą się najczęściej fantazje małych dziewczynek.
Otóż to – na niczym.
A jednak nadal czekałam na kogoś, kto sprawi, że mój świat nie będzie dłużej jednokolorowy.
Więc jak to się stało, że jednak zmieniłam zdanie i zaczęłam opisywać swój nędzny żywot?
Sama nie wiem, dlaczego ale pewnego dnia po treningu Quidditcha po prostu otworzyłam zeszyt i zaczęłam pisać.
To zabawne. Jak łatwo można zamknąć całe życie w kilku zdaniach.
Nasza egzystencja jest krucha. Życie to zaledwie kropla w oceanie wieczności.

Idealny moment? Jeśli ktokolwiek sądzi, że było to otrzymanie listu z Hogwartu to się grubo myli.
Będąc ofiarą totalnego przypadku czy też wpływu szczęśliwej gwiazdki jak zwykła mawiać moja kuzynka Lil nie skakałam beztrosko aż pod sam sufit poddając się dziecinnej euforii bądź też po prostu nadzwyczajnie w świecie radości. Nie wierząc w ciąg przyczynowo-skutkowy po prostu poddałam się dwóm nieprzejednanym babsztylom, które siłą zaciągnęły mnie na Prze... Pokątną.
-Teddy chodźże wreszcie, do cholery! – przez ścianę, podłogę i jeszcze więcej ścian dobiegł do mnie wrzask Lily.
-Już idę! – warknęłam desperacko próbując wyplątać się ze sznurków, w które wcześniej się zaplątałam.
Co mi się zresztą wcale nie udało, ponieważ już po chwili runęłam jak długa na podłogę sycząc wściekle.
Kiedy już zdążyłam przekląć całą swoją rodzinę, połowę swojej szkoły i wszystkich sąsiadów w drzwiach pojawiła się Evansówna we własnej osobie. Z politowaniem pokręciła główką, a ja wzruszyłam ramionami.
W innej sytuacji wystarczyłby jej jeden ruch różdżką i po sprawie, teraz jednak byłyśmy w Anglii no i oczywiście jakiś kretyn wymyślił sobie, że niepełnoletni czarodzieje poza szkołą czarów używać nie mogą.
Na szczęście właśnie wtedy pojawiła się jedyna normalna osoba w tym domu – Petunia Evans.
Na dodatek miała przy sobie nożyczki, wystarczyła, więc chwilka i byłam wolna.
Z radości zapomniałam, kim jestem i jak się nazywam i rzuciłam się jej na szyje w podzięce za uratowanie życia.
-Przecież ja tylko przecięłam te cholerne sznurki – powiedziała zgodnie z prawdą i obrażona opuściła pokój.
Ja i Lil jak na komendę wybuchnęłyśmy śmiechem. Zapowiadał się niezwykle interesujący dzień, nie ma, co.
Gdy wreszcie udało nam się przestać zeszłyśmy na dół, gdzie czekała już na nas Marlena.
Ostatni dzień słodkiej wolności postanowiłyśmy spędzić tak jak nigdy dotąd...

***


Kiedy dotarło do mnie, że to już przedostatni raz trzeba będzie przejść przez barierkę na peron 9 i ¾ zawładnęła mną nagła tęsknota. Uczucie, że ktoś mnie śledzi, które towarzyszyło mi odkąd pamiętam zniknęło na chwilę, aby ustąpić miejsca ogromnej pustce. Poczułam skurcz gdzieś w okolicy serca, ale wiedziałam, że tym razem także się nie rozpłaczę. Teodora Warner nigdy nie pozwalała sobie na łzy, bo łzy są oznaką słabości.
A ja z pewnością nie jestem słaba. Nie jestem też tchórzem, nie poddaję się.
Byłam już po drugiej stronie, kiedy niespodziewanie poczułam, że upadam.
Rozejrzałam się uważnie dookoła i zauważyłam Blacka we własnej osobie.
Posłał mi jeden ze swoich najbardziej obrzydliwych uśmiechów, które każda inna zapewne nazwałaby pociągającymi, powalającymi, słodkimi, ślicznymi i sama nie wiem, jakie jeszcze epitety można byłoby wymyślić.
Wstałam z kamiennej posadzki i otrzepałam ubranie.
Gdy udało mi się wreszcie postawić wózek pod odpowiednim kątem lub po prostu podnieść go moim oczom ukazała się różdżka, którą niezwłocznie podniosłam starając się, aby ten detal umknął uwadze bruneta.
Oczywiście nie rozczarowałam się. Syriusz flirtował z jakąś piętnastolatką i zupełnie nie zwracał na mnie uwagi.
Niewiele czasu było mi potrzeba, aby zidentyfikować właścicielka owej różdżki.
Black! Pomyślałam z wściekłością i ruszyłam do przodu postanawiając, że natychmiast musi mi za to zapłacić.
Nie za różdżkę, oczywiście. Ten gnojek mnie potrącił!
Centymetry dzieliły mnie od delikwenta, gdy niespodziewanie wpadłam na genialny pomysł.
Zamiast urządzać mu sceny, o której i tak wszyscy szybko by zapomnieli i od razu oddawać różdżkę postanowiłam, że zatrzymam ją sobie jeszcze na trochę. To miało być źródło zemsty.
-Co jest, Teddy? – mruknął Black i ku mojemu największemu i jak najbardziej uzasadnionemu zdziwieniu zmierzwił sobie włosy, czego jeszcze nigdy wcześniej nie robił. To był znak rozpoznawczy Pottera!
-Ty... ty bawisz się włosami?! – usłyszałam własny głos zanim zdążyłam ugryźć się w język.
-Dobrze się czujesz? – mogłabym przysiąc, że w jego głosie słychać było troskę. – Chodź poszukamy Lilki.
Po czym bez ostrzeżenia otoczył mnie ramieniem i ruszył przed siebie po drodze chwytając mój kufer.
Jak na mój gust zachowywał się, co najmniej podejrzanie, ale nie śmiałam nic mówić.
Nim się obejrzałam siedziałam w przedziale w towarzystwie Huncwotów, Lil, Marleny oraz dwóch koleżanek Lily z Gryffindoru. Nie czułam się zbyt dobrze w ich towarzystwie,
szczególnie wtedy gdy Lupin zaczął flirtować z Marleną. One wszystkie były śliczne, wręcz doskonałe, a ja?
Pannica z ogromnymi okularami oraz dżungli splątanych włosów o czarnej barwie.
Z zaciętą miną, w płowej wyciągniętej bluzce i w dżinsach, które już dawno straciły swoją barwę.
Nie, nie wcale nie jestem biedna. Jestem wręcz bogata.
Posiadam skrytkę w banku Gringott zapełnioną mnóstwem złotych i srebrnych monet.
Ich nazw i tak nigdy nie zapamiętam, więc, po co dłużej się nad tym rozwodzić?
Wspomnę jeszcze tylko o tym, że nigdy nie byłam u fryzjera, a kosmetyczkę omijam szerokim łukiem.
No, ale, od kiedy martwię się o swój wygląd? Chyba głupieję na starość...
-A ty, Tedd? – nieprzytomnym wzrokiem popatrzyłam na Lin.
-Mmmm?
-Zgubiłem różdżkę, nie widziałaś jej może? – wtrącił się Black.
-Niestety nie, Blacky – odparłam i wspaniałomyślnie posłałam mu uśmiech. – Powinieneś był jej pilnować.

Dalsza część podróży zleciała mi na przyglądaniu się grze przyjaciół w Eksplodującego Durnia oraz kilku innym grom lub też podziwianiem widoków zza okna bądź wpatrywaniem się w drzwi od przedziału.
Byłam jak zwykle wprost wniebowzięta tą niezwykle nudną podróżą, więc z ulgą przyjęłam informację, że już dojeżdżamy i trzeba się przebrać w czarodziejskie szaty. Oczywiście wyrzuciłyśmy przedstawicieli płci przeciwnej z przedziału chcąc tym samym zapewnić sobie odrobiny komfortu podczas przebierania.
Wszystko szło dobrze dopóki nie zauważyłam dziwnego przedmiotu leżącego obok drzwi.
Powoli ruszyłam w tamtą stronę i bez ostrzeżenia pociągnęłam za „to coś”.
Do naszych uszu dobiegł niesamowity huk i kilka siarczystych przekleństw.
Wtedy Lily z dziwnym wyrazem twarzy otworzyła drzwi i naszym oczom ukazał się niebanalny widok.
Czterech Huncwotów leżących na podłodze jeden na drugim i przekrzykujących się nawzajem.
Kiedy tylko zauważyli naszą obecność jak na komendę umilkli.
-CO TO MA ZNACZYĆ? – wcale nie dziwiłam się Huncwotom, bo Lil była naprawdę wkurzona.
A jak ona jest wkurzona to zazwyczaj nie kończy się dobrze dla tego, kto ją wkurzył.
-My ... my... my tylko... – wyjąkał James.
-WY TYLKO, CO?! – zagrzmiała groźnie.
-Lil nie denerwuj się. Nie warto – powiedziałam i odeszłam w stronę wyjścia z wysoko uniesioną głową.
Nie zamierzałam przebywać dłużej w towarzystwie tych niepoprawnych chamów.
Marlena, Em oraz Alice poszły za mną.
Tylko Lily i Cleo nadal stały w miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyrights 2017 @ Miara grzechu and C.

Zabrania się kopiowania i rozpowszechniania treści bloga bez pisemnej zgody właścicielki, na podstawie ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych.